Kiedy w 1989 roku po 9-letniej emigracji politycznej wracaliśmy do Polski, byłem pewien jednego: chcę zamieszkać na „ścianie wschodniej”. Trochę przypadkowo padło na  nieznaną nam wcześniej podsuwalską wieś. Przyjęła nas życzliwie, zaaprobowała naszą „inność” i tak żyjemy tu spokojniutko od blisko 30 lat. Okazało się, że współczesna wieś jest świetnym miejscem dla dbającego o swą duchową swobodę inteligenta. Żona, nie rezygnując ze swej aktywności artystycznej i intelektualnej, czynnie włączyła się też w tutejsze zbiorowe życie kulturalne. Mną miotało po uczelniach różnych krajów Europy Wschodniej, ale powroty do domowej oazy spokoju i ciszy dawały i dają rękojmię zachowania tożsamości osobistej i „geograficznej”. Jestem już „tutejszy”, bardziej tutejszy niż mokotowski. A tę zmianę mentalnego adresu przeżywam - uważajcie, bo to może wydać się komuś zdumiewające – jako rozszerzenie pola widzenia, postrzegania świata. Stołeczność jawi mi się jako obszar znacznie zdeterminowany słupami neonowego światła i hałasem megafonów, podczas gdy z prowincjonalnej wsi dostrzegam – prawda, że może w półmroku i z trudem – kontury prawdziwego, rzeczywistego krajobrazu. Lokalnego i odleglejszego. Przyrodniczego i społecznego. I oceniam go - pewnie czasem mylnie, ale na pewno bardziej samodzielnie.