Pokoleniowe zderzenia starego z nowym są  w dzisiejszej kulturze ludowej – i „post-ludowej” -znacznie bardziej widoczne, niż dwieście i niż sto lat temu, ale podobne zjawiska dostrzegali  też i myśliciele sprzed lat tysiąca. Jedni nad nimi utyskiwali, drudzy patrzyli na nie z entuzjazmem i nadzieją. Historyk, próbujący sięgnąć okiem w odległą przeszłość kultury, może odnieść wrażenie następujące:

- kultura ludowa straciła dziewictwo już w momencie jej zapisu: wcześniej była na miarę bezpośredniej i lokalnej pamięci, zapis  umieścił  ją niejako w lodówce, z której można wyciągać w dowolnym momencie poszczególne jej fragmenty i czynić z nich przystawki  do głównych dań kultur zupełnie innych;

- zapis jest początkiem alfabetyzacji ludu – autora i podmiotu tej kultury, a alfabetyzacja zasadniczo zmienia zasięg czasowy i przestrzenny świata rozpoznawanego przez ten podmiot i uznawanego  przezeń za „swój”; tożsamość twórcy i uczestnika kultury wystawiona jest więc na nieoczekiwane  wichury duchowe;

- zapis rozszerza aparat pojęciowy danej kultury ludowej i zwiększa w niej rolę słowa, a więc i czynnika intelektualnego, wcześniej ubocznego w stosunku do muzyki, sztuk plastycznych, czy wprost obyczaju; teraz rozpoczyna się czas rozwoju literatury i czas gromadzenia racjonalnej wiedzy o świecie;

- słowo, stając się dominującym środkiem prezentacji i przekazu poszczególnych kultur, bardzo przyśpiesza ich wzajemną, ale często powierzchowną, komunikację i - mimo barier lingwistycznych – ułatwia globalną popularyzację pozbawionej lokalnych kolorytów kultury masowej.

Lud jako twórca kultury zmienił się w ciągu ostatnich paru pokoleń bardzo, ale nie wymarł bezpotomnie. Pewne dawne swe cechy utracił, a może tylko przygłuszył, inne jednak zachowuje, choć wyraża  je inaczej, po nowemu. Czasem przecież odnajdujesz nieoczekiwane, a  bardzo stare ślady we własnych reakcjach – i wcale nie zawsze masz o to do siebie pretensję…  Bywa i tak, że budzi  to nawet  pewną  frajdę czy dumę:  i ja nie jestem znikąd, i  we mnie tkwi jakaś tajemnicza dawność, zapomniane dziedzictwo czasów  minionych. To jeden z rysów mojej – tak,  współczesnej, ale przecież własnej, osobistej - tożsamości…

Za renomowanego obrońcę konserwatywnych symboli kulturowych uchodzi oczywiście rodzina. Jedni ją za to głównie cenią, inni – też dlatego – odnoszą się do niej z niechętnym dystansem. Podejrzewam jednak, że kryje się w tym spore uproszczenie.

Rzeczywiste zderzenie starego z nowym dokonuje się nie tyle na ulicy, w szkole, na uczelni czy w innej przestrzeni publicznej, ile właśnie w przestrzeni rodzinnej. A jego istotnym obrazem nie jest kłótnia oburzonych rodziców  z zapalczywymi nastolatkami. Tu nad wszelkim przedmiotem sporu biorą górę rozgrzane emocje i ambicje. Pokoleniowy skok ujawni się za lat dziesięć, gdy już jako tako dorosłe dzieci podejmą  wspólne życie z kimś „obcym”, wyrosłym w innym domu i jego specyficznej kulturze. Tworzona przez nie nowa „komórka społeczna” będzie inna od obu różniących się między sobą dwóch komórek „dziedziczonych” i stąd pojawi się trudny czasem do rozwikłania, znany od zawsze problem rozczarowanych teściowych: młodzi odrzucają ich najlepsze wzorce. ..  Te naprawdę ważne, bo powszechne i trwałe, rewolucje kulturowe zachodzą nie wśród rozgadanych singli, ale właśnie w nowozakładanych rodzinach, w różny sposób pokazujących nowy, własny  styl  kulturowy. Społecznie liczy się właśnie to. O tym  procesie nie tyle konserwującym przeszłość, ile właśnie szukającym nowych form wyrazu tych samych może, co dawniej, wartości, powinni się zastanawiać zagorzali obrońcy tradycyjnej rodziny, która przecież nie ma być zamrażarką dawnej  kultury, ale jej ciągle płonącym ogniskiem dla swych kolejnych pokoleń.