Na początek o znaczeniu dwóch słów.

LUBIĆ, to nie znaczy „KOCHAĆ, tylko trochę mniej”. Naprawdę KOCHAM wtedy, gdy pragnę dobra DLA OSOBY KOCHANEJ, gdy o nie zabiegam, własne dobro stawiając na dalszym planie. Dlatego KOCHANIE  jest moim darem, wartością ofiarowywaną komuś drugiemu. LUBIENIE to całkiem coś innego. LUBIĘ kogoś, czy coś, z kim (czym) jest MNIE dobrze, czy miło. Tu liczy się przyjemność MOJA. Jest, albo jej nie ma. Czasem bywa, ale jakaś zamglona, albo kulawa. Odczuwania przyjemności nikt nie może ode mnie wymagać. Jahwe powiedział: KOCHAJ bliźniego! Nie mógł powiedzieć: ty go LUB, bo to byłoby bez sensu.

Zastosuję te słowa do Kościoła. Wspólnota wiary może oczekiwać, że jej oddany uczestnik będzie pragnął jej dobra, był jej wierny i umiał nawet coś dla tej wierności poświęcić. W tym sensie chce być przezeń KOCHANĄ.
Zgoda, skoro w Kościele uczestniczę, powinienem go kochać.

Ale niezależnie od tego chciałbym go i LUBIĆ, czuć się w nim dobrze i być dumnym ze wszystkiego, co się w nim – a więc u NAS - dzieje. Z tym bywa – i zawsze bywało - różnie. Jak w rodzinie – przeplatają się czasem duma i wstyd. Nic nie poradzisz, trzeba to znieść. Ostatnio mamy, katolicy, sporo miejsc ostro bolących, odkrywamy dawne i świeże rany.

Z satysfakcją posypują je solą ci, którzy zawsze chcą nam – Kościołowi – „dokopać”. O ich działaniach można powiedzieć patetycznie, że „nadeszła ich godzina”, albo ironicznie, że „mają swoje pięć minut”. W każdym razie zmasowana akcja propagandy antykościelnej trwa na całym w Zachodzie i w Polsce też. Kto nie jest pewien, niech pospaceruje po polskim internecie: katolicki „ksiądz jako taki” jest w nim teraz gorszy od „pisiora”, homofoba, neofaszysty, Niemca, Żyda i Araba naraz. To paskudne, irytujące, ale nie najboleśniejsze. Dla chrześcijanina w świecie wyzwiska - to niemal norma.

Prawda, obelgi są przesadzone, najczęściej nieuczciwe i z powodu przestępstw popełnionych przez nieznaną dziś, ale jakoś w końcu ograniczoną,, liczbę łajdaków,  zniesławiają i znieważają całą ogromną wspólnotę ludzi prawych. Ale z drugiej strony - obecność tych łajdaków w Kościele jest prawdą – i temu nie da się uczciwie zaprzeczyć. Myśl o tym jest bolesna i zawstydzająca, a przyznanie się do tej prawdy przed forum publicznym, w którym są obecni krzykliwi zawodowi wrogowie Kościoła, wymaga dużej klasy i nie wszystkim przechodzi przez gardło. Tymczasem każda ucieczka przed powiedzeniem prawdy natychmiast staje się następną raną i wstydem tych, którzy w tym upokarzanym Kościele dalej wiernie trwają.  
W założonym przez Chrystusa dla grzeszników Kościele łajdacy będą zawsze – i nie możemy się wyprzeć naszego z nimi,  czasem trudnego i upokarzającego, ale rzeczywistego braterstwa. Nikt z nas zresztą nie jest całkiem czarny, ani całkiem biały. Wszyscy jesteśmy łaciaci. Chcesz być bratem tylko dla nieskalanych, to się z Kościoła wypisz i szukaj wspólnoty innej, doskonalszej – takiej dla herosów. Sprawdź tylko, czy cię do niej przyjmą i jak długo będą cię w niej tolerowali. Kiedy cię wyrzucą, to wracaj do nas, grzeszników, nieporadnie starających się, by białych łatek było trochę więcej, a tych czarnych – mniej. A kiedy w oczach już ci coś ciemnieje od spostrzeganej naokoło czerni, rozejrzyj się w czasie i przestrzeni, by dla równowagi zobaczyć więcej łatek białych. Są też wokół ciebie, ale te najbliższe nie zawsze łatwo spostrzec.

Przed paru laty łatek białych zacząłem szukać w historii chrześcijaństwa. Są – i jest ich niemało. Okazują się przy tym bardzo ciekawe, mają najrozmaitsze kształty psychiczne, socjalne, kulturowe i oczywiście polityczne. Mówią o człowieku i o jego dążeniach i słabościach, ale także o świecie, z którym on się zderza. Te zderzenia chrześcijanina z różnymi, akurat jemu przypadłymi, fragmentami dziejów świata zafascynowały mnie szczególnie. Czułem się, jak czytelnik kolejnych, przez nikogo nie napisanych, ale właśnie rodzących się w mojej wyobraźni, powieści sensacyjnych. Przed czym ci faceci, te ówczesne dziewczyny, młodzi albo starzy, prostacy i uczeni, obdarci żebracy i potężne monarchinie, pustelnicy, mniszki, więźniowie niemieckich i sowieckich łagrów i nowocześni działacze społeczni, musieli stawać, w co wbrew własnej wygodzie czy bezpieczeństwu włazić, z czego rezygnować – otwiera się tu nieprawdopodobny kalejdoskop ludzkich sytuacji i zaskakujących wyborów postaw.
Polecam tę drogę przywracania równowagi między chrześcijańską czernią i bielą. Zapobiega jednostronnej histerii, a przy tym zadziwiająco szybko mnoży wiedzę o dziejach naszej chrześcijańskiej – niestety na ogół tylko po Europie dotąd prześledzonej – kultury. Jest to droga łatwa, mało czasochłonna. Pierwszego dnia zabierze ze trzydzieści minut, ale po krótkim treningu kosztuje tylko kwadrans i daje ogromną frajdę zrozumienia czegoś nowego. U mnie wyglądało to tak. Spis imienin w kalendarzyku informował o patronie dnia. Nie szukałem, jak robiono to trzysta lat temu, „Żywotów świętych Pańskich”, google po sekundzie podawały suchą, ale twardo zobiektywizowaną informację, kim ów patron był, gdzie i kiedy żył, co robił i co po nim zostało. Do dyspozycji dostawałem też podstawową bibliografię na jego temat. Parowierszową notkę umieszczałem w komputerze. Następnych dni przychodziły nowe, lokowałem je w porządku chronologicznym dat życia opisywanych postaci. W porządnych kalendarzach pod każdym dniem wymienionych jest po kilku, albo i kilkunastu świętych i błogosławionych, okazywałem się minimalistą i wybierałem z nich wedle własnego widzimisię tylko jednego, pozostałych zostawiając innym, bardziej dociekliwym szperaczom. W ten sposób po roku dorobiłem się listy około 360 „kwalifikowanych chrześcijan”. To nie wszystko, najsmakowitsze było przede mną. W następnym roku codziennie zaglądałem do mego „katalogu świętych” i zajmując się nimi po kolei, a więc epokami, pod informacjami o historycznych faktach, dopisywałem kursywą króciutką uwagę o tym, co w danym przypadku wydawało mi się jakoś interesujące.

Po dwóch latach pomnożonych przez kwadrans dziennie, dorobiłem się w ten sposób własnej, subiektywnie zestawionej kroniki bardzo rozmaitych dziwacznych ludzi, którzy swoje chrześcijaństwo wzięli na poważnie i na miarę docierających do ich świadomości wyzwań ze strony otaczającego świata potrafili mu się stawiać. Zawsze miałem sympatię i pewien podziw dla „oszołomów”. Na świętych i błogosławionych się nie znam, teologiem (szczęśliwie!) nie jestem. Rolą prawdziwego hagiografa powinno być chyba pokazywanie czegoś najważniejszego: jak Boża łaska potrafi wybielić każdego łaciatego grzesznika, a czasem i naprawdę paskudnemu łajdakowi zupełnie zmienić osobowość. W tę tematykę nie chcę, nie ośmielam się wchodzić. Jako historyk kilku różnych kultur i różnych etosów, pojawiających się w czasie i przestrzeni, chciałem się tylko przyjrzeć tym zderzeniom ze światem, jakie różnym ludziom trafiały się w związku z działaniem Bożej łaski.

Ciekawość, jak rozmaicie może iść przez życie „chrześcijański oszołom”, przyniosła mi w  niespodziewanym efekcie nowy obraz Kościoła w drodze przez świat. Obraz Kościoła, który mimo wszystko „da się lubić”. Może zdążę jeszcze  napisać o tym książkę. Tymczasem spróbuję przedstawiać tu na blogu choćby niektóre poruszające mnie postacie, rozpoczynając od najdawniejszych i od tych najbardziej współczesnych. Będzie to okropnie świątobliwe, ale jednocześnie zestawienia i kontrasty mogą okazać się zaskakujące…

       



=  

       



=