Pytanie  - a może cała wiązka pytań -o poczucie tożsamości zbiorowej różnych wspólnot ludzkich wydaje się ważne nie tylko odosobnionym dziwakom. W rozmaity sposób stawiają je filozofowie, historycy, kulturoznawcy, fachowcy od bodaj wszystkich nauk społecznych , politologowie – i oczywiście cała plejada praktyków działania społecznego i politycznego. Tych ostatnich interesuje przede wszystkim kwestia, czy poczucie tożsamości zbiorowej  jest, lub czy przynajmniej bywa źródłem albo choćby rezerwuarem energii politycznej – wtedy byłoby rzeczywiście ważne… Odpowiedzi bywają różne, jedne sławią entuzjazm barykad, inne prezentują najchłodniejszy sceptycyzm gabinetów i banków. I jedne i drugie mają w zanadrzach dużo argumentów i przykładów z przeszłości.

Ja, ty, ona i on, a jeszcze trochę tych innych wokół nas – to niby MY… Czy rzeczywiście mamy ze sobą coś wspólnego, czy łączy nas jakieś wspólne pragnienie, które mogłoby zachęcić do działania razem, w zbiorowej sprawie? Kto spośród nas pomyślał kiedyś o tym, kto przydaje temu pytaniu  jakąkolwiek wagę praktyczną, kto wreszcie potrafi w nim znaleźć motywację do własnego postępowania w imię wspólnego dobra? Czy, kiedy i na jaką skalę wyrosłaby z tego jakaś rzeczywista siła?

… o krzesaniu iskier z głazu kultury…

Do odpowiedzi na te pytania może  w pewnym stopniu zbliżyć analiza historii przemian w poczuciu zbiorowej tożsamości, zachodzących w łonie konkretnych społeczeństw na przestrzeni co najmniej kilku kolejnych pokoleń. Dla zobrazowania roli czynników kulturowych w procesach tych przemian szczególnie przydatne okazać się mogą przykłady  społeczności, pozbawionych skądinąd swobód politycznych i długotrwale żyjących w państwach cudzych. Tam, gdzie obca, a często zdecydowanie wroga dominacja władzy zaborczego mocarstwa odbiera  społeczności podbitej instytucjonalne narzędzia jej politycznej samodzielności, w obronę dalszego trwania i zachowania odrębności  represjonowanej wspólnoty włącza się jej kultura . Porównanie tych zjawisk na przykładach dwunastu kultur narodowych, zmagających się z rusyfikacyjną polityką rosyjskiego caratu zwłaszcza na przestrzeni  wieków osiemnastego i dziewiętnastego,  pozwala naszkicować pewien występujący tam ówcześnie schemat rozwoju kultur ludowych i postępujących wraz z nim przemian świadomości zbiorowej. Otwarte pozostaje oczywiście pytanie, czy i na ile te, występujące tam i wtedy prawidłowości, mogą się potwierdzić w odmiennych czasowo i przestrzennie warunkach historycznych.

Za punkt wyjścia naszych obserwacji przyjmijmy czas, gdy dana kultura ludowa jawi się tylko jako zbiór obyczajów, żywych w jakiejś wspólnocie lokalnej, ale przez nikogo z zewnątrz nie podglądanych i nie interpretowanych. Obyczaj, póki nie jest zakwestionowany, wyśmiany czy zabroniony, obywa się bez uzasadnień, które niegdyś towarzyszyły jego narodzinom. Trwa dłużej, niż one, czasem na przykład ma korzenie przedchrześcijańskie, ale mimo to  podtrzymują go ludzie z pięćsetletniej parafii – i to tacy, którzy za swą obecną wiarę umieją co pokolenie płacić wiele. Jest jak przydrożny głaz na rozstajach, milczący, niby bierny, a ludziom miły i  trudny do  ruszenia.

W pewnym momencie pojawia się jednak ktoś, do kogo głaz obyczaju przemawia swym urokiem, oryginalnością lub przywoływaną przezeń przeszłością.  Obyczaj, towarzyszący mu śpiew, taniec, gest, czy malowidło i rzeźba, za sprawą czyjejś intuicji i donośnego głosu urastają do  rangi zagadkowego symbolu. Wskazują na niedostrzeganą wcześniej kulturę, a poprzez nią – na też niedostrzeganą i niedocenianą wspólnotę ludzką. W tym momencie sprawa staje się poważna – wkrótce dostrzegą  ją także politycy.

…od dziwacznych budzicieli przez uniwersytety i redakcje czasopism do partii politycznych – i od nowa…

Dzieje kultur ludowych w wielu krajach i regionach Europy notują takie sylwetki ludzi, którzy pierwsi zafascynowali się ukrytym pięknem  symboli  ludowej wrażliwości duchowej i zaczęli zbierać jej świadectwa i opowiadać o nich w kręgach europejskiej kultury elitarnej. Przez swe otoczenie traktowani byli zrazu jako dziwaczni i często śmieszni  zbieracze ciekawostek z życia „ciemnego i prymitywnego ludu wiejskiego”, z biegiem czasu ich informacje przyciągały nieco więcej uwagi w kręgach elit, ale oni sami nie przestawali być dziwakami w szerszej opinii publicznej. Szacowny tytuł „budzicieli” przypisała im dopiero znacznie późniejsza historia.

Zbieraczy  świadectw kultury ludowej wiąże się zazwyczaj  z głównymi prądami epoki romantyzmu. Szczegółowe badania poszczególnych kultur wskazują jednak, że  aktywność indywidualnych budzicieli w wielu regionach rozwinęła się wcześniej, co najmniej w połowie wieku osiemnastego i wypływała ze szczególnej, wyczuwalnej zwłaszcza w kulturze niemieckiej, atmosfery pietystycznego nurtu  oświecenia  i niejednoznacznych filozoficznie  czasów „burzy i naporu”. Budziciele byli dziećmi i wychowankami kultury elitarnej,  żyjącymi  w środowisku wiejskim – byli wśród nich młodzi mieszkańcy ziemiańskich czy wręcz arystokratycznych dworów, ale częściej prowincjonalni nauczyciele, lekarze, a zwłaszcza duchowni  różnych wyznań , a więc ludzie wykształceni, ale szukający codziennego kontaktu z ludem. Na jego dziwną kulturę spoglądali z sympatią, ale z zewnątrz.

Minęło co najmniej jedno pokolenie, nim wokół pojedynczych zapaleńców zaczęły skupiać się kręgi uczniów. Właśnie uczniów, studentów, bo siedliskiem takich zainteresowań stały się najpierw uniwersytety. Tam formowali się zarówno badacze ludu, jak wybitni propagatorzy kultury ludowej  wśród inteligenckiej opinii publicznej oraz żarliwi społecznicy, wybierający sobie role terenowych jej krzewicieli. Zdecydowaną większość tych środowisk tworzyli w dalszym ciągu ludzie, dla których kultura ludowa była ciekawym fenomenem, ale nie pamięcią własnego pochodzenia. Na salach wykładowych uczelni zaczynali się już jednak pojawiać pierwsi synowie chłopscy. Drogi ich były trudne, ale było ich coraz więcej.

Uniwersytet był twierdzą trudną do zdobycia, broniły go zapory socjalne, finansowe i wyśrubowane  wymogi intelektualne. Łatwiejszą drogę do uczestnictwa w kręgach kultury ludzi wykształconych  dawały redakcje czasopism. Z głodowych najczęściej zarobków „wyrobników pióra” utrzymać się było niełatwo, ale szybki rozwój prasy dawał jakąś szansę także przybyszom ze wsi. Grono tych ludzi dwóch kultur – ludowej i miejsko podkształconej  - rosło, stawało się warstwą. Nabierało  wagi politycznej. Po budzicielach, uniwersytetach i redakcjach mentalnością - a więc i kulturą - ludu zainteresowały się zatem partie polityczne.

Przełom wieków dziewiętnastego i dwudziestego oznacza czas dużego przeobrażenia się wielu społeczeństw europejskich. Tych zwłaszcza, które dotąd swój punkt ciężkości  miały nie w mobilnym i anonimowym mieście, ale na ustabilizowanej środowiskowo i kulturowo wsi. Teraz ta wkraczająca stopniowo do miasta ludowa kultura traciła wiele ze swej świeżości i wyrazistości, ale  okazywała się współtwórcą nowego społecznie Demosu, podmiotu demokracji.  To on miał władać, miał stać się suwerenem. Czy jednak wtedy już rzeczywiście istniał jako podmiot gotowy do podjęcia tej roli? Na ile – po stu jakże dramatycznych latach – gotów jest do tego dziś? Może potrzebni są budziciele nowi…

Przypomnienie postaci „budzicieli” wnosi nowy, brakujący chyba dotąd element do naszych rozważań o wadze kultury danej zbiorowości ludzkiej jako rzeczywistego budulca jej poczucia tożsamości wspólnej. Skupiliśmy uwagę na kulturze ludowej, w głębi której tkwią i najtrwalej przechowują się odbłyski ogólnoludzkich wartości. Obecne w mnogości śladów niepozornych, anonimowych, z daleka wręcz niewidocznych, oczekują odkrycia i głośnej proklamacji.

„Budziciel” nie jest swojakiem z naszego tłumu. Przychodzi z zewnątrz i nie jest anonimowy: ma twarz i własny osobisty głos, które czynią go uczestnikiem kultury elitarnej, ponadlokalnej i szeroko uznanej. To on nas „znalazł”, pokazał światu, wyraził nas i zrobił to piękniej, bardziej uczenie, po prostu lepiej, niż umielibyśmy to zrobić sami. Ale to bynajmniej nie wszystko. Jego obecność blisko nas i jego własne dzieło uderzyły w nasz zaścianek i otworzyły spojrzenia na nieprawdopodobnie rozległe uniwersum czasu i przestrzeni. W zasłoniętą dotąd przed obcymi wpływami tutejszość wnikają tym samym prądy nowe, potężne szerokim rozgłosem. Coś z dawnego obyczaju zagłuszają, ale coś też w naszej kulturze wzbudzą i wzbogacą.

Artysta, mędrzec czy wieszcz, nigdy nie jest tylko dzieckiem ani wyrazicielem jakiejkolwiek wspólnoty. Jest sobą i siebie po prostu wyraża. W jego dziele jednak często coś się z tej wspólnoty odbija, a potem i to dzieło w dziwny sposób może wydać się tejże wspólnoty wyrazem. Zbiorowej tożsamości może współ-określić  barwę i ton. Bez niektórych słów Kochanowskiego, Mickiewicza, Słowackiego, czy Norwida, bez palety Matejki czy Wyczółkowskiego , bez tonów Chopina, czy choćby Moniuszki, polskość byłaby czymś innym i uboższym. . Ludowość i elitarność uzupełniają się wzajemnie, wspólnie tworząc jeden krwiobieg dojrzałej tożsamości kulturowej.